wtorek, 13 października 2015

Fragment powieści "Tajemnica 14 bramy": Rozdział 41 Okolice Grazu. Austria


Na tablicy stojącej przy autostradzie widniał napis „Griffin”. Spoglądał na wyrosłe z płaskiej ziemi wzgórze zamkowe. Ruiny dużego zamku wypełniały jej szczyt. Widoczna z okie pędzącego samochodu budowla musiała kiedyś imponować swoją potęgą i znakomicie przemyślanym, strategicznym położeniem. Spoglądając na niego, Marc nie był świadomy, że jeszcze tak niedawno kobieta, której poszukiwał, była u jego podnóży. Nie wiedział też, że razem z nią był tam także jego przyjaciel z Watykanu, Poul. Losy tych dwojga bliskich mu ludzi skrzyżowały się w niezwykłych okolicznościach.
George zerkał w kierunku mijanego przez nich zamku.
– Myślisz, że te ruiny kryją również jakąś tajemnicę? – zapytał go Marc, widząc jego zainteresowanie. – Nie wiem, czy jest taki zamek na świecie, który nie kryje jakiegoś sekretu – odpowiedział George. – Pozostaje tylko pytanie, na ile owa tajemnica ma szansę ujrzeć światło dzienne?
– Zaskoczyłeś mnie – zdziwił się Marc. – Myślałem, że nie powinno być tematów, które należałoby skrywać przed ludźmi.
– Można tym się kierować, zwłaszcza będąc dziennikarzem, ale... są sprawy, które lepiej aby nigdy nie ujrzały światła dziennego. Odkryte, mogą nie tylko przerażać, ale wywracać zupełnie zasady i normy, na jakich nasz świat jest oparty.
– Zawsze mi się wydawało, że ukazywanie prawdy piętnuje złe zachowania i choć trochę zapobiega krzywdzeniu ludzi – odpowiedział Marc.
– Zapewne – zgodził się z nim George. – Gorzej jest, gdy ujawnienie tajemnicy powoduje przerażenie, a niczego nie wyjaśnia. Jestem przekonany, że wówczas jeszcze trudniej coś zaradzić.
– Masz coś konkretnego na myśli? – zapytał zaciekawiony Marc. George zmilkł na chwilę. Samochód pokonywał właśnie ulice przedmieść Grazu. Patrzył na ulice miasta, myśląc o tym, ile razy obiecywał sobie odetchnąć właśnie w takim miejscu jak to. Zostać tylko dla własnej przyjemności, a nie dla spraw, które dotykały go i zagarniały. Brakowało mu czasu, który mógłby poświęcić tylko dla siebie. Nieraz wydawało mu się, że widzi zbliżającą się do niego wielką rękę. Czuł, jak chwyta go, unosi i ciska w świat.

Patrząc na mijane widoki, wiedział, że zna to miasto, jego historię. Jego pamięć była jak encyklopedia. Bez trudu odnajdywał potrzebne mu hasła. Graz, drugie co do wielkości miasto Austrii. Jego nazwa prawdopodobni wywodzi się od słowiańskiego gradec, czyli warowne miejsce. To tutaj Słowianie i Germanie ścierali się przed wiekami na terenach zajmowanych wcześniej przez Celtów i Rzymian. George w tej chwili najchętniej snułby się po ulicach, żeby móc wszystko zobaczyć, by wszystkiego dotknąć. Ocknął się boleśnie.
– Gdy byłeś zajęty swoimi przygodami, przeoczyłeś informacje, które pojawiły się w ostatnich dniach. Pewien amerykański dziennikarz opublikował swoją opinię na temat tajemniczych wydarzeń, jakie zaszły sześćdziesiąt lat temu we francuskim miasteczku Pont Saint Esprit. Ta publikacja narobiła sporego zamieszania. Przeraziła ludzi, ale też niczego nie wniosła. Strach pozostał strachem, tajemnica tajemnicą. Zabawa ludzkimi emocjami, w imię medialnego sukcesu, pozostała bezkarna. Marc zastanawiał się chwilę. Starał sobie przypomnieć, o jakich wydarzeniach mówił George. Nie znalazł w pamięci nic, co mogło wiązać się z tą historią.
– Nie kojarzę wydarzeń, które przywołałeś.
– Gdybym chciał komuś objaśnić, co oznacza termin „zbiorowe szaleństwo”, podałbym przykład Pont Saint Esprit. To miasteczko we Francji. Ponad sześćdziesiąt lat temu setki jego mieszkańców doznało zbiorowej halucynacji. Były ofiary śmiertelne, zmarło siedem osób. Wielu znalazło się w szpitalach, głównie na oddziałach psychiatrycznych. Są zapisy przeżyć licznych osób, zresztą mieszkańcy pamiętają o tamtych wydarzeniach. Listonosz, który wybrał się na przejażdżkę rowerem, nagle zobaczył węża owijającego się wokół jego ciała. Ktoś widział tygrysa. Ktoś inny wyskoczył przez okno, bo wydawało mu się, że jest samolotem. Pacjenci w szpitalach w panice, próbując zbiec, robili sobie krzywdę.
– To niezwykłe. Nie, nic o tym nie słyszałem. Czy wyjaśniono, co było powodem tej zbiorowej psychozy?
– Nie uwierzysz! Zatruty chleb. To przynajmniej jedna z bardziej uzasadnionych hipotez. Podobno znaleziono w nim jakiś dziwny rodzaj pleśni, która miała powodować halucynacje. Chleb produkowała tylko jedna piekarnia. Jego zjedzenie miało być początkiem prawdziwego horroru. Nikt nie odnotował wcześniej czegoś takiego, chociaż nie pierwszy raz na świecie zaszło coś, co dotknęło naraz wielu ludzi.
– Zaskakujące, a cóż takiego ogłosił ów dziennikarz, o którym wspomniałeś?
– Ponoć bardzo wnikliwie zbadał całą sprawę. Przedstawił pogląd, iż w tragedię mieszkańców Pont Saint Esprit miała być wmieszana CIA, która, według niego, podawała mieszkańcom potajemnie LSD. To pod jego wpływem mieszkańcy mieli ulec zbiorowemu szaleństwu, a cały eksperyment miał być sprawdzianem wpływu na ludzi różnymi metodami oddziaływania. Marc spojrzał na Georga. Nie pytał go wcześniej, czy jest związany z instytucją, której nazwę przed chwilą wymienił.
Chciał być dyskretny. W swojej pracy również nigdy nie ujawniał źródła swej wiedzy.
– Uważasz jego teorię za prawdopodobną? – zapytał.
Samochód stanął na czerwonych światłach. Byli już za Grazem.
George zwrócił głowę w kierunku Marca.
– Mogę tylko powiedzieć to, co usłyszałeś już ode mnie kilka razy. Nie wiem... Nie zwykłem wygłaszać niesprawdzonych teorii, a tym bardziej je potwierdzać. Jednak z tego, co słyszałem, mogę przytoczyć, iż według niektórych naukowców nie ma możliwości powodowania takich skutków jednorazową i to tak niewielką dawką wspomnianego narkotyku. Tym bardziej, że zakładając taki scenariusz, reakcja na potencjalne zjedzenie zatrutego chleba nastąpiła po trzydziestu sześciu godzinach od jego spożycia. Jak więc widzisz, teoria owego odkrywcy jest chyba niewiele warta.

Marc zastanawiał się nad tym, co usłyszał od Georga.
– Czy jest jeszcze jakieś inne wytłumaczenie? – zapytał.
– Oficjalnie? Nie...
Marc spojrzał na niego.
– A nieoficjalnie?
George milczał. Samochód zaczął wspinać się po drodze prowadzącej w kierunku Alp.
– A nieoficjalnie... cudów nie ma. Przynajmniej ja w cuda nie wierzę. Każda akcja powoduje reakcję. A każdą akcję coś lub ktoś wzbudza. Czasem są to naturalne siły natury, a czasem ktoś im pomaga. Oczywiście pozostaje pytanie, czy robi to celowo, czy coś, co stanowi najbardziej strzeżoną tajemnicę, nie wymyka się przypadkowo spod kontroli.
– Możesz powiedzieć jaśniej?
– Jaśniej? Wiesz, zupełnie jasno zapewne nie, ale w kontekście naszej poprzedniej rozmowy można pokusić się o jakąś niezwykłą teorię. I tylko teorię – zastrzegł.
Marc zdumiał się.
– Myślisz, że to była manipulacja, którą spowodowali, dziwnie to pewnie zabrzmi, goście z innej cywilizacji?
– Hm... może goście lub ludzie działający z nimi. A może tylko ich naśladujący?
– Czy coś może potwierdzić tę tezę?
– Nie jestem badaczem tajemnic i nie nadaję sobie uprawnień do weryfikowania hipotez. Pytasz mnie o zdanie. I takie mam zdanie. Zbyt dużo widziałem, by wierzyć w zatrucie chlebem, po którym pięćdziesiąt osób ląduje w szpitalu psychiatrycznym, a nie na oddziale gastrologii. Na ogół po zatruciu trafia się do toalety, a nie do psychiatry. Nieprawdaż?
Marc czuł w głosie Georga irytację.
– Masz rację – zgodził się z nim. – Dziwię się sobie, że nie słyszałem wcześniej o tym.
Spojrzał przed siebie.
– A cóż to się dzieje? – niemal krzyknął.
Samochód wjeżdżał pomiędzy ciasno przylegające do drogi wysokie skały. Przed sobą widzieli trzy samochody. Nagle niebo rozświetlił oślepiający błysk. Samochód przed nimi zaczął gwałtownie hamować. Usłyszeli głośny, narastający huk. George nacisnął mocno na hamulec. Samochód stanął w miejscu. Zza zakrętu, około stu metrów przed nimi, wyłoniła się ogromna czarna chmura wznoszącej się w powietrzu ziemi.
Tak jakby trąba powietrzna uniosła jej masy w powietrze.
Obaj odruchowo skłonili głowy, jakby coś miało uderzyć w samochód.
Chmura przetoczyła się, obsypując samochód grudami ziemi.
– Na Boga... co się stało?! – krzyknął Marc.
– Nie wiem. Poczekajmy chwilę. Pójdę sprawdzić. Niech tylko ten kurz opadnie.
Czekali w milczeniu, ogromnie zaskoczeni tą sytuacją. Mijały minuty. W końcu udało im się wysiąść z samochodu.
– Poczekaj tu – George zwrócił się do Marca zdecydowanym głosem. – Poczekaj przy samochodzie.
Poszedł w kierunku zakrętu. Mijał stojące przed nimi samochody. Ich kierowcy, widzący idącego mężczyznę, zaczęli wychodzić z aut. Poszli z Georgem, dyskutując między sobą.

Wszyscy zniknęli za zakrętem. Nie było ich już z piętnaście minut. Marc czekał. Był zdenerwowany i ciekawy, co się stało. Jednak pamiętał, że w głosie Georga brzmiał nakaz. Pewnie obawiał się, że może stamtąd nie wrócić. Marc czekał. Po chwili kogoś dostrzegł. George wracał. Za nim podążali kierowcy i pasażerowie z samochodów stojących przed nimi. Część z nich telefonowała. Rozmawiali gwałtownie gestykulując.
George podszedł do Marca.
– Co się stało? – zapytał Marc.
– Wyobraź sobie, że obsunęła się ogromna połać ziemi. Tysiące ton ziemi runęły na drogę, którą mieliśmy przejeżdżać.
Za kilka sekund bylibyśmy pod rumowiskiem.
– Jak to? Nagle zwaliła się góra?
– Tak. Nie wiadomo dlaczego. Ziemia się nie zatrzęsła. Nie padał gwałtowny deszcz. To takim zjawiskom na ogół towarzyszy osunięcie się ziemi. Tym razem tak nie było... chociaż?
– Tak? Co chcesz powiedzieć? – zaniepokoił się Marc.
– Widziałeś wcześniej ten błysk? Tak jakby piorun uderzył w górę. Tyle tylko, że nawet gdyby to był piorun, to jak mógł oderwać pół góry? Niesamowite.
– Masz rację, dziwne.
George przyjaźnie uścisnął jego ramię.
– Bez względu na to, co zaszło, żyjemy. – Uśmiechnął się.
– No tak, żyjemy. Chociaż mogło być inaczej.
Usłyszeli odgłos zbliżających się syren.
– To pewnie policja i straż pożarna – skomentował Marc.
– Tak, z pewnością. Musimy natychmiast zawrócić. Jeśli tego nie zrobimy, możemy tu utknąć na wiele godzin.
Marc skinął głową.
– Masz absolutną rację. Odjeżdżajmy stąd jak najszybciej.
I tak nic nie poradzimy. George, sądzisz, że ktoś zginął?
George zastanowił się chwilę.
– Z całą pewnością, jeżeli znalazł się na drodze w chwili obsunięcia się ziemi. W tym miejscu jest tak wąsko. Obok jest tylko rzeka.
– Miejmy nadzieję, że nikogo tam nie było. Wsiedli do samochodu. George zaczął powoli manewrować, aby zawrócić. Po chwili jechali już w stronę, z której dopiero co przyjechali. Przebyli kilometr, kiedy minęły ich dwa samochody policji i trzy straży pożarnej. Po chwili wyminęli się z dwoma jadącymi na sygnale karetkami. Nikt nie zwrócił na nich uwagi. Ratownicy skupieni byli na jak najszybszym dotarciu na miejsce tragedii. Oddalali się szybko od miejsca, które mogło być ich ostatnim postojem w życiu.

1 komentarz:

  1. Przyznam, że bardzo ciekawe. Świetnie się czyta. Lubię dialogi w powieściach - szczególnie, jeśli są dobrze poprowadzone. Tutaj są naturalne i to mi się podoba.

    OdpowiedzUsuń

Podziel się swoimi uwagami

- See more at: http://pomocnicy.blogspot.com/2013/04/jak-dodac-informacje-o-ciasteczkach-do.html#sthash.uAMCuvtT.dpuf