Ostatniego dnia przed wyjazdem Marc skończył pracować grubo po północy. Zmęczony wyłączył komputer. Był zadowolony z siebie. Przeanalizował mnóstwo informacji, które mogły pomóc mu w jego nowej misji. Uczucie początkowego zniechęcenia, po przekazaniu mu prośby redaktora naczelnego, zastępowały już zaciekawienie i budząca się w nim chęć wyjazdu. Jego ciekawość potęgowała się, gdy wspominał nocną wizytę nieznajomego „profesora”, jak nazywał w myślach swojego niespodziewanego gościa. Przypomniał sobie jego niezwykłą relację:
...Osoba, która „powraca”, jak każdy z nas, bezgranicznie ufa swojej pamięci, swoim przeżyciom... nie ma żadnego sposobu, żeby przekonać ją, jaka jest prawda... ta wdrukowana pamięć i nieprawdziwe wspomnienia są dla niej najbliższym światem... i nic jej nie przekona, że to wszystko to po prostu fałszywe dane, które przetransferowano do jej mózgu, jak do komputera.
– Za dużo tych wszystkich zajęć. – Zadumał się. – Kiedy ja znajdę na to wszystko czas? Za bardzo intrygowała go jednak opowieść, którą usłyszał, aby móc teraz tak po prostu zająć się swoimi sprawami. Myślał o tym człowieku i ludziach z jego opowieści, na których przeprowadzano eksperymenty w Koszmarnej Sali... Marc spakował swoje rzeczy i spojrzał ponownie na biurko. Zastanawiał się, co jeszcze ma do zrobienia. Nie będzie go przecież przez kilka dni. Wychodząc z budynku, spojrzał w kierunku pobliskiej kafejki. Miał ochotę na mocną kawę. Wszedł do zadymionego niewielkiego lokalu i rozejrzał się, szukając wolnego stolika lub chociażby miejsca przy barze.
Wszędzie było pełno ludzi.
„Normalne – pomyślał – i co teraz?” W chwili, w której chciał już zrezygnować, dostrzegł przy stoliku w rogu lokalu, machającego do niego mężczyznę. Wyraźnie przywoływał go gestem ręki. Marc podszedł do stolika i rozpoznał znajomą twarz.
– Witaj – powiedział z uśmiechem. Robert był jego kolegą z wydawnictwa. Pracowali razem w dziale miejskim, gdy Marc zaczynał karierę dziennikarską. Uścisnęli sobie serdecznie ręce. Marc usiadł, zamówił kawę. Jej zapach go ożywił.
– Co u ciebie? – zapytał.
– Jak zawsze. Piszę, że ten powiedział to, a tamten tamto. Ten przyjechał, tamten pojechał, a jeszcze inny nie dojechał. Słowem, tworzę ważne teksty o ważnych codziennych wydarzeniach – roześmiał się.
Marc odwzajemnił uśmiech kolegi.
– Skromny jesteś. Pomyślałby kto, że piszesz takie zwykłe tekściki.
– Ach, każdemu się wydaje, że w takim wydawnictwie to już muszą pracować sami geniusze, a co więcej, że ci geniusze tworzą wyłącznie genialne rzeczy.
– A nie jest tak? – zażartował Marc.
– No jest, sam jestem geniuszem nad geniuszami – Robert podjął żart Marca.
Marc przełknął kilka łyków kawy.
– Powiedz coś ciekawego. Miałem długi, pracowity dzień. Chętnie się rozerwę.
– Coś ciekawego? A wolisz usłyszeć o czymś, co zdarzyło się teraz, czy kiedyś, dajmy na to, parę lat temu?
Marc zamyślił się.
– Może coś dawniejszego. Tak się złożyło, że ostatnio zajmuje mnie historia.
– OK. Zamówię sobie jeszcze jedno piwo i postaram się spełnić twoje życzenie.
– Co to, to nie – zaprotestował Marc. – Skoro moje życzenie, to i moje piwo dla ciebie. Skinął na przechodzącą akurat obok nich kelnerkę. Robert nie protestował. Drobne gesty i zwyczajne oznaki sympatii podtrzymywały dobrą atmosferę w redakcji.
– Opisywałem ostatnio pewien temat, który zachęcił mnie do sięgnięcia do przeszłości. Nic szczególnego, więc pozwolisz, że pominę okoliczności? – Spojrzał na Marca pytająco.
– Oczywiście.
- Świetnie. Tak się stało, że zerknąłem za kurtynę skrywającą przeszłość naszego... mojego – poprawił się – kraju. Wszak jesteś Francuzem – dodał. – Sam wiesz, że są pewne czasy i idące za nimi tematy, których ruszanie albo boli, albo przynosi wstyd. Nawet dla rasowego dziennikarza – usprawiedliwił się.
– Otóż, dowiedziałem się kilku rzeczy dziwnych, wręcz niezwykłych, albo lepiej – zagadkowych. Od tego czasu często się nad nimi zastanawiam.
– Tak? – zdziwił się Marc. – Nigdy nie byłeś fanem historii.
– No właśnie. Widzę, że o tym pamiętasz. I tym bardziej frapuje mnie to, czego się dowiedziałem. Posłuchaj – powiedział w skupieniu. – Niemieckie dowództwo od jesieni 1944 roku zdawało sobie sprawę z tego, że szanse na wydostanie się z obleganej „Twierdzy” drastycznie się kurczą. Zastosowanie okrętów podwodnych było brane pod uwagę jako jedno z rozwiązań. Nowe fronty, zastosowanie ulepszonej broni – to pomysły wojskowych. Ale były też inne, bardziej długofalowe strategie, zakładające, że zawczasu trzeba założyć przyczółki, które miałyby odegrać kluczową rolę po przegranej walce.
– No, widzę, że sięgnąłeś do naprawdę zakamuflowanych tematów – zdziwił się Marc.
– Właśnie, ale słuchaj dalej. Podobno już w 1936 roku, a więc na trzy lata przed wybuchem wojny, Hitler wysłał do Ameryki Południowej ludzi z misją specjalną. Ich zadaniem było umocnienie i zorganizowanie struktury miejscowych środowisk faszyzujących, by dysponować w przyszłości jak największymi wpływami. Było ich pięciu, byli oczywiście głęboko zakonspirowani, a dla celów misji wyposażono ich w spory kapitał, dwadzieścia milionów dolarów w złocie.
– Tak? – odezwał się Marc. – Rozumiem, w końcu jak świat światem zawsze chodziło o polityczne wpływy.
– Albo o pieniądze – odpowiedział Robert – co zresztą na ogół chodziło w parze. Ale idźmy dalej. – Uśmiechnął się. – Osiem lat później postanowiono zebrać pierwsze plony i sięgnąć po pomoc południowoamerykańskich struktur. W sierpniu 1944 roku, po naradzie w Strasburgu zapadła decyzja o rozpoczęciu operacji „Ziemia Ognista”, za którą odpowiedzialny był osobiście Reichsführer Heinrich Himmler. W ciągu zaledwie kilku tygodni oficerowie Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy rozpoczęli załadunek. Były to dziesiątki zaplombowanych skrzyń, które umieszczono na statkach podwodnych. Ładunek zabezpieczono i dodatkowo zaminowano, na wypadek gdyby został przejęty przez nieprzyjaciela.
– Co się z stało z tym konwojem? – zapytał coraz bardziej zaciekawiony Marc.
– No właśnie nie do końca wiadomo. Ta historia nie ma niestety satysfakcjonującego dla słuchacza zakończenia.
– Bez wątpienia.
Robert kontynuował swoją opowieść.
– Dowiedziałem się również, że podobno nasz stary, dobry Bałtyk skrywa niejedną intrygującą tajemnicę. Praktycznie w tym samym czasie, gdy wysyłano pierwszy transport, w Kolonii rozpoczęto formowanie „Konwoju Führera”. Miał się składać z trzydziestu pięciu nieuzbrojonych łodzi podwodnych. Miały one unikać wszelkiego kontaktu z nieprzyjacielem. Załogi skompletowano według pewnego klucza. Marynarze, których wybierano, mieli być stanu wolnego, wybierano przede wszystkim ludzi niemających żadnych bliskich, z którym chcieliby utrzymywać kontakty. Na pokładzie mieli się też znaleźć inni pasażerowie...
– Pasażerowie? – zdziwił się Marc. – Czy wiesz, dokąd dotarł ten transport?
– Co najmniej jednej z łodzi nie udało się przedrzeć przez Cieśniny Duńskie. Jej dowódca, Heinz Scheffer, milczał. Wydał wprawdzie swoje wspomnienia, ale w tej sprawie zachował tajemnicę. Gdyby miał coś zdradzić, zrobiłby to pewnie podczas przesłuchań. Ale i tak, nie do końca zresztą z własnej woli, pojawił się na scenie w kontekście dawnych wydarzeń. W latach osiemdziesiątych jego współtowarzysz, kapitan Wilhelm Berhardt brał udział w programach telewizyjnych na temat tajemnic drugiej wojny światowej. W ręce policji zachodnioniemieckiej wpadł wysłany przez Scheffera do Berhardta list, w którym były dowódca czynił wyrzuty i przestrzegał przed ujawnianiem tajemnic. Pisał, że lepiej, aby wszystko spoczywało na dnie Bałtyku. Sugerował, że ta wiedza nadal mogłaby komuś zaszkodzić...
– Skarby przeszłości budzą niezwykłe emocje – przyznał Marc. – Wiesz, mam wrażenie, że poszukiwaczy skarbów nęci pozornie prosta możliwość ogromnego wzbogacenia się.
– Masz rację – zgodził się Robert. – W naszych czasach niełatwo o spokój. Nawet w największej głębinie, na samym dnie. Współcześni poszukiwacze skarbów dysponują teraz kosmiczną techniką, lecz niewyjaśnionych historii nadal jest sporo. Na przykład ta, która wiąże się z U-534, który wyszedł z Kilonii 5 maja 1945 roku. Na pokładzie tej łodzi znajdowało się nie tylko złoto. Cennym ładunkiem dla III Rzeszy było czterdziestu wysokich rangą dygnitarzy. U-534 dowodzony przez Herberta Nollau wziął kurs na Amerykę Południową, jednak nie udało mu się dotrzeć do brzegu. U-Boot został zaatakowany przez alianckie lotnictwo. Zatonął na głębokości sześćdziesięciu metrów w pobliżu wyspy Anholt. Wiadomo też, że nie wszyscy zginęli. W jakiś sposób miało uratować się czterdziestu siedmiu ludzi. O odkryciu wraku pod koniec lat osiemdziesiątych zawiadomił znany duński „łowca statków” Oge Enssen.
– Czy ktoś próbował później dostać się do tego wraku? – zapytał zaciekawiony Marc. – W końcu wiedzieli pewnie o niezwykłym ładunku, a także mieli informację, gdzie tego statku szukać.
– To właśnie wydaje się najciekawsze. Przez dwadzieścia lat nikt nie próbował dostać się do wraku leżącego w sumie na płyciźnie, jeśli porównać to do innych przypadków. Sam Oge Enssen porywał się na nieporównanie trudniejsze przedsięwzięcia. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych działania mające na celu wydobycie łodzi rozpoczęła firma znana ze starań o wydobycie „Kurska”. I co? I nic. Kompletne fiasko. Czy były to problemy techniczne, czy może jakieś inne przeszkody? Hm, ażebym to ja wiedział. Robert roześmiał się i zamilkł. W jego kuflu pozostała resztka złocistego napoju. Spojrzał na kolegę.
– Mam nadzieję, że trochę cię rozerwałem swoją opowieścią? – Uśmiechnął się.
– Ależ tak – odparł Marc szczerze. – Muszę przyznać, że sporo wiesz na ten temat.
Zamyślił się.
– Intrygująca jest zwłaszcza ostatnia twoja refleksja. Jak to się stało, że Holendrzy niczego nie odkryli?
– Widzisz – Robert nachylił się nad uchem Marca – chyba przyzwyczailiśmy się już, że czasem to, co najbardziej oczywiste, a zarazem najbardziej emocjonujące, na ogół pozostaje okryte tajemnicą. Marc skinął głową. Spojrzał na zegarek. Była za dwadzieścia druga.
– Gdyby nie zawiłe, często mroczne historie, pewnie nasze życie straciłoby ten pojawiający się czasem, emocjonujący smaczek – Uśmiechnął się. – Bardzo ci dziękuję. Spowodowałeś, że oderwałem się na chwilę od swoich spraw. Do następnego razu. Może wówczas i mnie uda się zaskoczyć cię czymś intrygującym – dodał wstając od stolika.
– Jestem pewien, że gdybyś tylko zechciał, mielibyśmy o czym mówić do samego rana. – Robert wstał.
Pożegnali się. Marc wyszedł z kafejki. Ulica połyskiwała blaskiem padającego delikatnie deszczu.